Warto przeczytać:

Tomb Rider - Film 2018 [RECENZJA]

Prawdopodobnie chyba każdy szanujący się gracz zna pannę Larę Croft - piękna i inteligentna, jedna z najbardziej znanych wirtualnych kobiecych postaci. Nie jest to zaskakujące, że po sukcesie rebootu serii z 2013 roku, twórcy postanowili jeszcze na dokładkę nakręcić nowy film o przygodach młodej archeolożki. W końcu ostatnia produkcja spod szyldu Tomb Ridera wyszła ponad 15 lat temu, a świeże pieniążki zawsze miło jest przytulić.

Poniższa recenzja skupia się głównie na aspektach, jak dobrze udało się odwzorować grę - w końcu tylko po to poszłam do kina, by zobaczyć jak filmowcom udało się ująć na ekranie historię początków Lary. Ponoć to ekranizacja, prawda?

Pierwsza rzecz, która sprawiła ból w moim małym nerdowskim serduszku, pojawia się już na samym początku - w tej części Lara Croft nie jestem archeologiem! Ba, nie jest nawet studentką archeologii, tylko uwaga - kurierem! I to w dodatku kurierem na rowerze! Ja pierdolę, kto wpadł na taki genialny pomysł, by zerwać z tradycją i zabrać Larze jej profesję, będącą dosłownie jej drugim imieniem! Kogoś tutaj chyba ostro popierdoliło...


Dzień dobry, czy mogę dostarczyć Panu artefakty
następnego dnia o godzinie 10.30?

Potem jest tylko coraz gorzej. Nie spotkamy ani przyjaciół Lary ze studiów, ani nie będziemy mogli iść tropem działań kultu... Przez chwilę naprawdę byłam ciekawa, jak zostanie poprowadzona historia, skoro wycięli z niej Samanthę Nishimurę - bohaterkę, wokół której kręciła się cała akcja. Widocznie ktoś uznał, że składanie ludzi w ofierze starożytnym bóstwom jest zbyt nudne jak na przygodowe kino akcji... a może wtedy byłoby zbyt mrocznie i pierwsze lepsze madki nie mogłyby pójść do kina ze swoimi Brajankami?

Nie ma Solaris, nie ma Himiko - nie znajdziemy tu krwawych ołtarzy oraz zapomnianych laboratoriów nazistów... Po prostu nic nie ma, powiedzmy to głośno i wyraźnie! Jedynie co zostało, to imiona i marka. Ten film nie powinien być nazwany "Tomb Riderem", tylko "Jednym z wielu filmów przygodowych"  - bardziej to by oddawało prawdziwą naturę tej produkcji.

Tylko słynna scena z samolotem, zawieszonym na wodospadzie, jest faktycznie poprawnie odwzorowana... a to można było już obejrzeć w trailerze. Nie ma potrzeby wybrania się do kina, by zobaczyć to jeszcze raz na trochę większym ekranie.

Skoro scenarzysta wyciął tak wiele z oryginalnej fabuły Tomb Ridera, w takim razie musieliśmy dostać coś innego, prawda? I owszem, tak też się stało! Zamiast walki o życie i przyjaciół, otrzymujemy heroiczny gniot o ratowaniu ojca... tak... obawiam się, że to jedyna szansa, gdzie możemy spotkać lorda Richarda Crofta we własnej osobie...

Patrz na mnie... Czy czujesz już ze mną więź?
Będziesz płakać, jak umrę?
Może na papierze wyglądało to nieźle, ale... Sposób, w jaki jest poprowadzona narracja historii Croftów woła o pomstę do nieba. Miałam wrażenie, że twórcy na siłę próbowali nam wsadzić do gardła miłość córki do ojca - najpierw przez pierwsze minuty filmu zostaliśmy dosłownie zbombardowani stertą retrospekcji z dzieciństwa Lary, a potem kolejne losowe migawki z życia pojawiały się w najmniej spodziewanym momencie - zupełnie psując płynność opowiadanej historii. Rozumiem, że twórcom bardzo zależało na nawiązaniu przez widzów więzi z Richardem tylko po to, by późniejsze wydarzenia były bardziej emocjonujące, no ale... to, co tutaj się działo, to była lekka przesada. I oczywiście wątek ten został zakończony w najbardziej ckliwy, kiczowaty sposób, jaki można byłoby sobie wyobrazić.

Bardzo też zasmucił mnie problem twórców co do kierunku swojego dzieła - czy to ma być HURR DURR UBER REALISTYCZNY film, czy... produkcja z elementami fantastyki. Na każdym kroku podkreśla się, jak bardzo najnowsza ekranizacja przygód Lary jest poważna i racjonalna... a na końcu... wprowadza się zombie. Atak zombie z wyjątkowo sensowym wytłumaczeniem - no bo dlaczego akurat żywe trupy, a nie na przykład zielone wróżki?

W "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki" byli kosmici - byli. Nikt nie owijał tego w materiał tkany z rozsądku i nikt na siłę nie szukał jakichś wytłumaczeń. Dodało się scenę z latającymi spodkami dla smaczku, dla uciechy widza - nikt nie narzekał. I wyglądało to o wiele bardziej przekonywająco niż pseudonaukowy bełkot głównej bohaterki o wirusie X.

Słuchaj - będzie fajnie!
W końcu każdy lubi filmy o zombie, nie?
Jedyne, co im się mniej więcej udało zrobić, to przenieść kreację wirtualnej Lary Croft do świata rzeczywistego - momentami to jeszcze jakoś trzymało się kupy. Było widać, że to młoda, niedoświadczona dziewczyna - trochę narwana, naiwna i bojowa. Wygląd aktorki też ujdzie na plus.

Moje pytanie brzmi - jakim cudem w ogóle Square Enix się pod tym podpisało?! Chyba wiedzieli, co zrobili w grze, a co zostało zawarte w filmie, który dumnie jest reklamowany hasłem, że "bazuje" na ich tytule...

Już mniejsza o to, że produkcja filmowa tak bardzo odbiegła od oryginału. Nie obraziłabym się, gdyby mi, graczowi, podano nową historię... ale z sensem! Z polotem! Z czymkolwiek! Przeboleję już brak drużyny Lary... tylko proszę, w zamian dajcie coś zadowalającego! Szkoda, że nawet jako obraz przygodowy, najnowszy "Tomb Rider" kuleje...

Całą intrygę poznajemy w ciągu pierwszych trzydziestu minut i na dobrą sprawę w tym momencie można by opuścić salę kinową - pozostały czas jest to po prostu ciągnięciem fabuły od punktu A do punktu B według planu, który został przedstawiony wcześniej. Po co nam jakiekolwiek tajemnice, które trzymałyby widza w napięciu? Wszelkie zwroty akcji są przewidywalne aż do bólu - w końcu nie możemy pozwolić, by ci źli wygrali, nie? Nie ma tutaj czegokolwiek, co przykułoby uwagę... scenarzysta po prostu wyłożył kawę na ławę i na tym koniec! Co więcej, bohaterowie czasami podejmują tak durne decyzje, tylko po to, by pchnąć fabułę do przodu... a zwrot na końcu filmu jest taki... nieprzewidywalny... że wow!

Oprócz tego, wiele scen można by z niego wyciąć, a i tak całość nie ucierpiałabym na tym nadto.

Co by tu jeszcze zjebać...?
Jeżeli chodzi o warstwę techniczną - wszystko jest w porządku. Prócz kilku słabo wykonanych efektów specjalnych, nie ma się do czego przyczepić. Lokacje są bardzo malownicze, a charakteryzacja aktorów pasuje do reszty scenerii. Tam, gdzie ma być brudno, tam i Lara jest ubabrana; tam, gdzie ma być czysto, tam i Lara błyszczy. To samo tyczy się warstwy muzycznej - jest ona poprawna. Ani się nie wybija, ani też jakoś szczególnie nie zapada w pamięć.

Polecam ten film jako wypełniacz na wieczór dla całej rodziny - wiecie, miłość dzieci do rodziców, walka dobra ze złem, kilka scen akcji, szczęśliwe zakończenie, brutalnie też zbyt nie jest, coby każdy dzieciak od 14 lat mógł obejrzeć... Na seans kinowy nie warto iść - zmarnuje się tylko czas i pieniądze. Osobiście jestem rozczarowana - niech łaska boska broni każdego, kto będzie śmiał określić ten film mianem "ekranizacji gry komputerowej"!!! Natomiast produkcja sama w sobie - po skreśleniu całej tej otoczki wyjątkowości, bo to Lara Croft i tak dalej - jest po prostu beznadziejna.

Jeżeli to miała być reklamówka gry - cóż, w takim razie twórcy spóźnili się o kilka lat, i to grubo. Może nawet lepiej, że tak wyszło... inaczej, sugerując się "ekranizacją", w życiu bym nie wydała 72 złociszy na komputerową wersję "Tomb Ridera"...

Z dedykacją dla Jakuba Kucharskiego - teraz Twoja kolej, Panie Recenzencie! B)

TOMB RIDER (2018)
akcja, przygodowy, dramat
Ocena w liczbach:
Fabuła:1 - beznadziejna!
Bohaterowie:2 - bardzo słabi 
Technika:5 - w porządku
Muzyka:5 - w porządku
Ogólna:3 - słaby
Polecane:NIE

Cechy:
pozytywne:negatywne:
  • "rozrywka" dla całej rodziny;
  • poprawna oprawa audio-wizualna.
  • wplecenie wątku z ojcem "z dupy";
  • przewidywalność aż do bólu;
  • brak jakiegokolwiek klimatu;
  • nudy, nudy i jeszcze raz nudy!
Inne:
  • wiele scen jest zbędnych;
  • to nawet nie stało obok gry komputerowej z 2013 roku!
  • kolejna część "Resident Evil" w wersji tropikalnej, z gościnnym udziałem Lary Croft! Yay!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

FanArty i inne rysunki